List: Słabość rozumu (Antarjyoti Bohdan Rybi)

 

List: "Słabość rozumu"

Autor: ŚP. Antarjyoti Bohdan Rybi (Cierpiał na zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Zszedł z tego świata popełniwszy samobójstwo.)

Dziękuję Ci, dobry Boże
za to, co mi dałeś
za to, co mi zabrałeś
i za to, czego mi oszczędziłeś

Zawsze miałem mnóstwo kompleksów na temat swojego wykształcenia, wiedzy i możliwości intelektualnych. Pamiętam jak strasznie przeżywałem niemożność zrozumienia zasady działania telewizora czy radia, ba! – choćby prostego tranzystora. I choć bardzo się starałem, do dzisiaj nie wiem jak to działa. “Pana Tadeusza”, owszem, przeczytałem wielokrotnie, ale tylko “Księgę Trzynastą”. Nie mogąc przebrnąć przez dzieła Prousta czułem się jak debil... Mógłbym długo wymieniać to, czego nie wiedziałem, nie umiałem, nie potrafiłem pojąć – a, jak sądziłem, powinienem...

Kiedy nasilające się objawy depresji skierowały moją uwagę w stronę psychologii, na pierwszy ogień poszła psychoanaliza – jakżeż trudne było rozróżnienie świadomości od podświadomości i te wszystkie Id, Ego, Superego! Przeklinałem swój zakuty łeb i jego wyjątkową tępotę. Minęło wiele lat zanim zrozumiałem, że psychoanaliza jest tylko ślepą uliczką, a prawdziwa psychologia – czyli nauka o duszy – istnieje od tysięcy lat i jest czymś zgoła odmiennym.

Później w moim życiu pojawiły się terapie. Naliczyłem, że w ciągu swoich dwudziestokilkuletnich zmagań z depresją, poddałem się 13 /tak, trzynastu!/ terapiom, a wcale nie jestem przekonany, że o którejś nie zapomniałem. Zgodnie z zaleceniami wszechwiedzących terapeutów starałem się poznać i zrozumieć zarówno przyczyny jak i mechanizmy swoich /i cudzych/ problemów i zaburzeń oraz nauczyć się kierowania własnym życiem. Czasem była to iście katorżnicza praca, bo taka np. terapia psychoanalityczna trwała ponad 4 /cztery/ lata! Przeczytałem tony książek, artykułów i opracowań; odbyłem niezliczoną ilość rozmów, sesji, treningów... Niestety, depresja okazała się zupełnie obojętna wobec tego ogromu pracy, a nawet wydawała się czuć coraz lepiej – w przeciwieństwie do mnie. Pod koniec tego terapeutycznego maratonu byłem całkowicie zrezygnowany i wyzuty z wszelkiej chęci do życia i jakiegokolwiek działania.

Z podobnie poznawczym nastawieniem podszedłem do duchowości. Tutaj, o dziwo, jakoś wszystko do mnie trafiało – filozofia duchowa okazała się nad wyraz spójna, klarowna i stosunkowo łatwa do zrozumienia. Wszelkie terminy z tego zakresu, a nawet długaśne teksty sanskryckie przyswajałem sobie nadzwyczaj łatwo. Tyle tylko, że jak się wkrótce okazało, w niewielkim stopniu wpływało to na jakość mojego rozwoju duchowego. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego skoro wiem coraz więcej, wiedzie mi się coraz gorzej.

Przełomu dokonało przyznanie się do bezsilności – zarówno wobec alkoholu, jak i wobec depresji. Ale nie tylko – ogłaszam ją ciągle wobec rozlicznych osób, rzeczy i sytuacji. Cóż za ulga! Nareszcie nie muszę już naprawiać świata! Uznałem też, i wciąż uznaję, swoje ograniczenia. Uczę się brać odpowiedzialność tylko za swoje, a nie innych decyzje i wynikające z nich zachowania. Mam wrażenie, jakby z pleców spadł mi wielki ciężar. To uznanie własnej bezsilności, zupełnie paradoksalnie, uwolniło we mnie wielką niespożytą siłę, uwikłaną dotychczas w bezsensowną walkę ze światem, Bogiem i sobą samym.

Źródłem jeszcze większego komfortu stało się uznanie własnej nieudolności, a właściwie nieprzydatności w kierowaniu nie tylko cudzym, ale przede wszystkim własnym życiem. Zaprzestałem czynienia jakichkolwiek usiłowań w tym kierunku i okazało się, że nie tylko nie doprowadziło to do totalnej katastrofy /czego się tak bardzo obawiałem/, a wręcz odwrotnie – Bóg, jeśli tylko nie staram się Mu w tym przeszkadzać, robi to wprost znakomicie!

Dokonując tych prostych wyborów nieoczekiwanie zyskałem możliwość radowania się każdą najdrobniejszą chwilą życia – bowiem wszystko, czegokolwiek doświadczam, cokolwiek mnie spotyka czy pojawia się w moim życiu jest jedną wielką niewiadomą, a mi nie pozostaje nic innego, jak tylko cieszyć się tymi darami Boga, radością niespodziewanie obsypanego prezentami dziecka. Bądźcie jak te dzieci, do nich bowiem należy Królestwo Niebieskie. Dzięki temu odkryłem, że życie jest wspaniałe i fascynujące.

Kropkę nad “i” postawił pewien przyjaciel mówiąc, że dałby wiele za zmniejszenie swego ilorazu inteligencji /a testy mówiły, iż jego IQ jest bardzo wysokie/. Ubolewał nad tym, że ciągłe dążenie do zrozumienie życia przeszkadza mu tym życiem się po prostu radować. Słuchając tego poczułem ogromną wdzięczność, że Bóg oszczędził mi rozumu i w rezultacie tak łatwo przyszło mi porzucenie kalkulacji kosztów, badania składu oraz poznawania historii, pochodzenia i procesu produkcji “czekolady życia” na rzecz rozkoszowania się jej smakiem.

Jakże boleśnie utwierdzałem się kiedyś w przekonaniu, że “pomimo mojej wiary w Boga – Bóg nie wierzy we mnie”! A okazało się, że wystarczy uznać Jego, a nie własną wolę za najważniejszą /a właściwie za jedynie ważną/, by przekonać się, że Bóg od zawsze mi ufa i wierzy we mnie. Do tego stopnia, że pozwalał mi na najbardziej nierozważne próby kierowania życiem swoim i innych. Jakże wielkiego spustoszenia dokonałem tak wokół siebie, jak i w sobie zachłannie korzystając z darowanej mi wolności! A pomimo to Bóg w dalszym ciągu kocha mnie tak samo, jak kochał mnie zawsze. Teraz już wiem, że najlepsze, co mogę zrobić ze swoją wolną wolą, to powierzyć Mu ją całkowicie i bezwarunkowo, wraz z pokorną prośbą o przyjęcie.

Od tej chwili praca nad rozwojem duchowym stała się tym rodzajem wysiłku, który podejmuję z największą przyjemnością – niezależnie od tego czy są to mityngi, medytacja, spotkania ze sponsorem lub innymi przyjaciółmi ze Wspólnoty, czy też np. studiowanie naszej /najpiękniejszej/ literatury. Odczuwam wtedy ten rodzaj niesamowitej radości, jaką zapewne musi mieć uczące się chodzić dziecko, z mozołem stawiające swe pierwsze kroki.

Warszawa, wiosna 2004.

(* Autor powyższego, bardzo osobistego tekstu kilka lat po jego napisaniu popełnił samobójstwo.)